Zaloguj się do portalu romanscy.malopolska.pl | Nie masz konta? Zarejestruj się.

Jak Stanisław karę cielesną synowi wymierzał

Stanisław Mateusz urodził się Stróżach w 1897 r. jako drugie dziecko w rodzinie Jana Romańskiego i Barbary z Wójcików. Ostatnie lata młodości upłynęły pod znakiem I wojny światowej, wojny totalnej, o charakterze dotąd nie znanym. Stanisław wcześnie zaczął pomagać rodzicom w utrzymaniu licznej rodziny, musiał zapracować na siebie, rozglądając się przy okazji za rozsądną panną na wydaniu.


W Stróżach nie było pracy poza stacją kolejową, rafinerią i cegielnią, pozostali mieszkańcy wsi zajmowali się głównie rolnictwem. Stanisław wcześnie zrozumiał, że ziemi ornej w rodzinie jest niewiele, a normalny byt może mu zapewnić jedynie dobry fach w ręku. Po wojnie światowej budowano sporo, został więc budowlańcem ze specjalnością lastrykarz (tak podówczas nazywano posadzkarzy i układających wszelkie okładziny na podłogach lub ścianach budynku).


Stanisław był nie tylko rzetelnym lastrykarzem - wykonawcą, ale również zdolnym przedsiębiorcą. W niedługim czasie odszedł od dotychczasowego pracodawcy, zorganizował grupę remontowo-budowlaną i podjął działalność na własny rachunek.


Pracy trzeba było szukać daleko. Wyjeżdżali więc do Lwowa, do Krakowa, Krynicy, a nawet do Warszawy. Rozłąki z rodzinami ciągnęły się miesiącami, pociągi były drogie, płace nie najwyższe, przyjeżdżali więc jedynie na ważniejsze święta kościelne. Trudno się dziwić, że dla ich rodzin i dla nich samych przyjazd do domu był świętem największym, długo oczekiwanym, wytęsknionym, a następnie wielokrotnie wspominanym. Nieliczna korespondencja listowa nie mogła przecież zastąpić osobistego kontaktu.


Lata biegły i Stanisław pojął za żonę mieszkankę niedalekiej Szalowej, posażną pannę Stefanię Kalisz. Z tego związku przyszło na świat trzech synów, którzy z każdym rokiem rośli w siłę, a ich łobuzerskich pomysłów nie mógł temperować ojciec, zarabiający na utrzymanie rodziny z daleka od domu. Szczególnie niespokojnym duchem wyróżniał się Józef, średni syn, którego rozpierała energia, feeria pomysłów i żądza przygód. W dalszej drodze życiowej wybrał karierę oficera Wojska Polskiego.


Ale wcześniej było lato 1939 roku. Ostatnie lato przed kolejną wojną światową, suche i gorące. W rodzinie Stanisława, w ich domu w Szalowej, panowało niezwykłe ożywienie, matka czyniła ostatnie porządki, starsi chłopcy z przejęciem pomagali w przygotowaniach. 15-letni Roman i 12-letni Józef mieli już swoje zakresy obowiązków w gospodarstwie, 5-letni Czesław asystował głównie matce. Za kilka dni ojciec wracał po kilku miesiącach nieobecności, po zakończeniu dużej budowy. Wszyscy obiecywali sobie wiele, szczególnie podarków, prezentów, upominków, może słodkich cukierków, może wspaniałej czekolady. Data powrotu ojca była znana, powiadomił był bowiem o tym wcześniej listownie.


Jedynym w rodzinie, którego powrót ojca napawał obawą, był Józef. Jego wybryki a szczególnie brak posłuszeństwa wobec matki były ojcu znane z listowych doniesień matki, a ona sama zamierzała osobiście poskarżyć się na urwisa, o czym Józef doskonale wiedział. Czas płynął nieubłaganie, powrót ojca się zbliżał, a wraz z nim zbliżał się dzień wymierzenia kary. Chłopak myślał intensywnie jak się od tego uchylić, kombinował nocami, jednak nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Pocieszającym było to, że ojciec był człowiekiem pogodnym, raczej pobłażliwym dla całej trójki synów, rzadko sięgającym po pasek, co pozwalało mieć pewną nadzieję.


Przez kilka dni po przyjeździe ojca w domu wszyscy świętowali. Przychodzili znajomi z bliskiego i dalszego sąsiedztwa, toczyły się ważne rozmowy, starsi rozprawiali o polityce, o możliwej wojnie, o perspektywach naszych sojuszy, o sprawach światowych. Dziatwa cieszyła się nowymi zabawkami, cukierki zostały dawno zjedzone, część matka schowała na inną okazję. Józef, również obdarzony jakimś skromnym prezentem, dwoił się i troił, aby jego zachowanie było jak najbardziej przykładne, aby przypadkiem nie wywołać zmarszczenia brwi u ojca. Zdawało się, że przyjazd rodzica zupełnie go odmienił i zdawało się również, że tak jak z dużej chmury mały deszcz, tak zbierająca się wcześniej nad nim burza srogiej sprawiedliwości rozpłynie się gdzieś w nieokreślonej oddali.


Ten dzień jednak nieuchronnie nadszedł. Józef od rana czuł, że ojciec jest dzisiaj inny, patrzy chmurniej, jakby groźniej. Stanisław zabierał się jednak do karania chłopaka z ociąganiem. Widział to żywe srebro, rozpierane energią, witalnością i burzą emocji. Widział również, że syn stara się zachowywać jak najbardziej poprawnie. Wierzył jednak żonie, że pod jego nieobecność upilnowanie chłopaka było prawie niemożliwe, kontrola nad nim żadna, a wymogi posłuszeństwa wobec matki daleko nierespektowane. Józef nie sprawiał typowych kłopotów wychowawczych, nikt z sąsiadów czy nauczycieli się nie skarżył, jednak jego poczucie wolności i niezależności było stosunkowo zbyt duże. Tak jest! Chłopak musi mieć mores i czuć dyscyplinę, bo inaczej - co z niego wyrośnie?! Zresztą parę pasków przez siedzenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Tak sobie Stanisław uzasadniał konieczność ostatecznej decyzji.


Józeeeeeek! Tato cię wołają! - rozległo się w obejściu. Józef podbiegł do ojca, przewidując najgorsze, jednak czujny i skoncentrowany. Stanisław nie wygłaszał długiej, umoralniającej mowy, zresztą nie o to tutaj chodziło. Stwierdził jedynie, że sprawowanie syna pod jego nieobecność, głównie zaś nieposłuszeństwo wobec matki, uznaje za naganne i ma zamiar dać temu wyraz. Mówiąc to zaczął ściągać pasek od spodni - Józef nie czekał dłużej, okręcił się na pięcie i czmychnął na podwórze przez otwarte drzwi.


Stanisław, najpierw zdumiony, a później autentycznie rozgniewany, pobiegł za nim, nadal próbując wyciągnąć opierający się pasek. Chłopak uciekał na wprost, przez starannie utrzymane grządki warzywne ogrodu, rozdeptując kwitnące rośliny, co jeszcze bardziej rozeźliło Stanisława. Czekaaaj! Ja ci pokażę! Rumor w obejściu Romańskich wypłoszył z domów sąsiadów, których zdziwienie wzbudził rozgniewany, a zwykle spokojny i łagodny Stanisław. Nie przypominali sobie żadnych awantur, nawet głos podnosił rzadko. A widok wielce był zaskakujący ...


Mały Józek, przeciąwszy ogród, wpadł między rzędy ziemniaków. Starannie wypielęgnowane, wysokie i kwitnące łodygi sięgały mu do piersi. Małolat przeskakiwał je z rączością źrebaka, raz po raz odwracając głowę i sprawdzając jak daleko jest ojciec, trzymający narzędzie sprawiedliwości w ręku. Józkowi cierpła skóra na myśl, że rozgniewany rodzic go dorwie, uciekał więc ile tchu w piersi. Za nim sadził potężnymi susami Stanisław, z nabrzmiałą krwią twarzą, z rozwianymi włosami, z paskiem w ręku, trzymając opadające spodnie. Trwało to ledwie kilka sekund. Wtem ... Rrrrryyyyym!


Czy stało się to za sprawą chwilowej nieuwagi, czy za sprawą wysokich, plątających nogi ziemniaczych łodyg, czy też z racji braku paska w spodniach, nie sposób dociec. Stanisław wyłożył się jak długi, wytracając pęd na kolejnych rzędach ziemniaków, ocierając twarz i ręce oraz brudząc nową, niedawno kupioną koszulę. A wszystko to ku uciesze przypatrujących się zdarzeniu sąsiadów. Wstał, otrzepał się trochę i rozejrzał wokoło. Syna ani śladu. Poszedł więc powoli w stronę domu, zły na siebie, że dał się sprowokować. Wzburzenie powoli opadało, myśli stawały się jaśniejsze, całe zdarzenie zaczęło wydawać się komiczne. Jak on, stary i doświadczony, mógł przypuszczać, że Józek będzie grzecznie i potulnie stać podczas wymierzania kary pasem, czekając na kolejne razy. Przecież to po prostu niemożliwe, ten chłopak ma charakter! Ale on tutaj wróci!


Józef rwał przed siebie jeszcze kilka chwil, dopóki nie zorientował się, że ojciec pozostał daleko. Widok, jaki ukazał mu się ukrytemu za węgłem domu sąsiadów, nie wróżył dobrze. Rodzic był wyraźnie zły i pokazywanie mu się na oczy w najbliższym czasie groziło niemal pewnym spotkaniem z paskiem od spodni. Należało przeczekać. Józef doszedł do wniosku, że decyzja jest słuszna, pozostawało tylko wprowadzić ją w życie. Było wczesne przedpołudnie, do wieczora daleko, brak jakichkolwiek widoków na obiad i kolację a nocleg w szczerym polu, mimo letniej pory, nie był atrakcyjną perspektywą. Po krótkim namyśle chłopak ruszył w drogę.


W przysiółku Granica, na skraju Szalowej w kierunku wsi Łużnej, oddalonym od domu rodzinnego o ok. 4 km, mieszkała babcia Józefa, wraz z córką, siostrą Stefanii. Dom babci był obszerny, gospodarstwo duże i zamożne, a przy tym gościnne. Jeden z trójki kuzynostwa, Staszek, był niewiele starszy od  Józefa. Tam też nasz uciekinier skierował swe kroki. Krewniacy byli nieco zdziwieni niespodziewanymi odwiedzinami, Józef na poczekaniu wymyślił jakiś powód, zresztą oni wypytywali raczej o Stanisława o jego niedawny powrót, co przywiózł, kiedy się u nich pokaże. Józef "zasiedział się" tak bardzo, zresztą absolutnie świadomie, że wujostwo nie zdecydowało się wypuścić go w drogę powrotną tego samego dnia. Chłopak miał spędzić noc u nich i dopiero rankiem wracać do domu. Cała, bezpieczna noc na myślenie, co robić dalej...


Kiedy Józef nie wrócił na noc do domu, rodzice zaczęli się niepokoić. W głowie Stefanii huczało kłębowisko myśli: A nuż chłopak tak się wystraszył, że ucieknie na dobre, ktoś go porwie, napadną wilki w lesie, zabiją bandyci, ludzie mówili, że od Gorlic jakiś tabor cygański jechał "Boże! Przecież on głodny", a noc zimna, mimo letniej pory..., gdzie on się podział? Stanisław również kładł się do łóżka z ciężkim sercem. Z jednej strony przywrócenie dyscypliny w domu było jego rodzicielskim obowiązkiem, z drugiej - nie chciał przecież syna wypędzać. A wyszło jakoś tak...


Rano Stefania wstała wcześniej niż zwykle, sprawdziła całe obejście, zaglądnęła we wszelkie miejsca, w których synowie mieli zwyczaj się chować, rozglądnęła się uważnie po okolicy. Nic. Józka ani śladu. Westchnęła i wróciła do normalnych zajęć gospodarskich. Stanisław również częściej niż zwykle rozglądał się na boki. Było już prawie południe, kiedy Stefania dostrzegła czuprynę Józka, wychylającą się zza stodoły. Gdzieś ty się podziewał! - krzyknęła. Chodź tu prędko! Stanisław przerwał pracę, stanął i z najwyższym zdumieniem obserwował dalszy bieg wydarzeń.


Józef podbiegł szybko do ojca, stanął wyprostowany i jednym tchem wyrecytował:
- Tatku! Zgrzeszyłem myślą, mową i uczynkiem. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Szczerze żałuję i obiecuję poprawę i że będę się mamy słuchał. Amen!
Stanisław odruchowo sięgnął do paska, kiedy jednak uświadomił sobie formę przeprosin, jako żywo przypominającą spowiedź, o mało nie wybuchnął śmiechem. Bić chłopaka nie wypadało, boć i ksiądz nie bije, nawet za grzechy znacznie poważniejsze. Ale znalezienie formy pokuty przychodziło mu z trudem. Na wszelki wypadek, marszcząc brwi, i podnosząc palec wskazujący, rzekł:
- Noooo, pamiętaj ... I żeby mi to było ostatni raz! I przeproś mamę!


Józek wykręcił się na pięcie i podbiegł do Stefanii. Stanął wyprostowany i rozpoczął:
- Aaaaaaa... Eeeeee... Chciałem... Tu brakło mu konceptu, brakło pomysłu, nie przewidział tej sytuacji, nie przygotował się do niej. Cały wysiłek myślowy skoncentrował na tym, jak udobruchać ojca, o matce zapomniał. Stał więc przed rodzicielką z otwartymi ustami, wpatrując się w nią wielkimi, szukającymi pomocy oczami. Stefania, widząc rozpaczliwe wysiłki syna, machnęła ręką. Gdzieś ty się podziewał? Powiesz w końcu czy nie? Pewnie jesteś głodny? Pytania padały jedno po drugim. Wydawało się, że Józek był cały i zdrowy, ale należało wiedzieć, co robił przez cały wczorajszy dzień i noc. Syn jak zwykle miał odpowiedź krótką:
- Byłem u babci w Łużnej. Nic mi nie jest.
Po chwili, kiedy wszyscy próbowali zrozumieć, co zaszło i jakoś się w nowej sytuacji odnaleźć, wypalił:
- Wiecie, chłopaki mówiły, że grzyby już są. Co będę czas tracił, może coś nazbieram. I tyle go było widać.
Matka spojrzała za biegnącym chłopakiem i westchnęła:
- Cały czas go gdzieś nosi, ciągle światem i światem. Tak jak ojciec.


Stanisław nie odezwał się ani słowem i wrócił do swych zajęć. W zasadzie sprawa była zakończona. Żony namowom uległ, dyscyplinę w domu przywrócił, syn przeprosił i przyrzekł poprawę... Ciągle nie mógł powstrzymać się od śmiechu z formy tych przeprosin. Ale skąd chłopak mógł czerpać wzorce? Oczywiście ze spowiedzi. Proste, a jakże skuteczne. Nawet porządnej pokuty mu nie zadałem... Tak mnie zagadał. Ale kombinator to on jest! Na pewno da sobie radę w życiu... deliberował sobie w duchu Stanisław szczęśliwy, że syn cało wrócił do domu.


Stefanii też ciężar spadł z serca. Bała się o syna, przecież to takie postrzelone, sto pomysłów na minutę, teraz też... Już gdzieś pognał, nawet nic nie zjadł. Wykapany ojciec, na miejscu nie usiedzi. W zapewnienia poprawy i posłuszeństwa ze strony syna wierzyła słabo, chociaż to w gruncie rzeczy dobry chłopak, matkę i ojca szanuje, sąsiedzi go lubią... A i mąż jednak jej posłuchał, chociaż z pasa prawie nie korzystał. Dobrze, że tak się skończyło.


Najbardziej szczęśliwy był Józef. Pasa uniknął, rodziców przeprosił, wielka gradowa chmura spodziewanej kary odpłynęła w niebyt. Jak to dobrze być znów z rodziną. Tak rozmyślając chłopak biegł w stronę lasu, w którym znikali już jego najbliżsi koledzy. Nazbiera grzybów i mama się ucieszy a bracia będą zazdrościć. Gdzieś jednak na dnie duszy pozostała świadomość, że posłuszeństwo wobec rodziców, szczególnie matki, może być przez ojca wymuszone w sposób fizyczny i do przyjemnych nienależący. Trzeba się będzie bardziej starać, chociaż o tym, jak się starać pomyśli przy innej okazji...


Tak oto kończy się historia o tym jak Stanisław karę cielesną synowi wymierzał