Zaloguj się do portalu romanscy.malopolska.pl | Nie masz konta? Zarejestruj się.

Wojenne perypetie Władysława Romańskiego

Władysław miał dzieciństwo wielobarwne. Był najmłodszym dzieckiem Jana i Zofii, a przyszedł na świat w okresie, kiedy najstarsi z rodzeństwa mieli już własne rodziny. Malcem generalnie opiekowały się siostry, Wiktoria i Stefania, starsze o lat kilkanaście. Bywało różnie, kiedy mały grymasił, podszczypywały go w czułych miejscach. Malec zaczynał drzeć się wniebogłosy, przybiegała mama i koiła chłopaka. A on sam pamiętał o metodach wychowawczych sióstr przez długie lata, chociaż odnosił się do tego pogodnie.


Bywało również zdecydowanie lepiej. Należy wiedzieć, że podstawowe produkty żywnościowe jak chleb, słonina, cukier, sól, kasza, były schowane w zamkniętej na kłódkę skrzyni na strychu. W prawie każdy poniedziałek Jan z żoną udawali się do Grybowa na jarmark. Wyjeżdżali  wozem latem, saniami zimą wcześnie rano, a wracali około południa. W czasie nieobecności rodziców znaczenie Władysława wzrastało kapitalnie. Jego najbardziej szczupła w rodzinie ręka, uzbrojona w nóż, z łatwością przechodziła przez szparę między wiekiem a ścianą skrzyni. Ciął głównie chleb i słoninę, którą następnie wykorzystywano do smażenia jajecznicy. Matka długo nie mogła zrozumieć, dlaczego w poniedziałek kury się nie niosą.


Kiedy wybuchła wojna we wrześniu 1939r. Władysław miał niewiele ponad 14 lat. Dorośli mężczyźni szykowali się na tzw. "uciekinierkę", ponieważ obawiano się, że Niemcy wywiozą wszystkich zdatnych do pracy w głąb Rzeszy. Władysław nie kwalifikował się do tej kategorii, ale bardzo chciał być "dorosły". Kiedy grupa mężczyzn wsiadła do pociągu w Stróżach, chłopak ukrył się pod plandeką na tendrze lokomotywy (tendrem nazywano przyczepę, na której wożono węgiel i wodę). Ujawnił się dopiero w Zagórzu, brudny, zziębnięty i głodny, jednak pewien, że nikt go do domu już nie zawróci.


Dzielni uciekinierzy dotarli aż do kresów Rzeczypospolitej, do Kołomyi. Dalej uciekać się nie dało, 17 września tereny wschodnie zajęli Rosjanie i szczelnie obsadzili granicę z Rumunią. Opłacenie usług przewodników, łapówek dla radzieckich i rumuńskich pograniczników oraz zakupu horrendalnie drogiej żywności, przekraczało możliwości uciekinierów. Po naradzie postanowili wrócić do domu.


Wracali głównie piechotą, ponieważ kolej albo nie funkcjonowała albo postawiona została do dyspozycji armii okupacyjnych. Szli nocami wzdłuż linii kolejowej, aby się nie zgubić. W ciągu dnia ukrywali się natomiast po lasach i zagajnikach. Czasami udało się wskoczyć na jakąś platformę kolejową i przejechać kilkadziesiąt kilometrów, do następnego zburzonego mostu. Żywili się głównie tym, co znaleźli na polach. Jesień była ciepła i sucha, a gospodarze jeszcze nie sprzątnęli urodzaju. Po ponad 2 tygodniach wędrówki wrócili do Stróż. Nadal pozostaje niewiadomą dlaczego radzieckie NKWD i ich miejscowa agentura nie zwrócili uwagi i nie aresztowali grupy kilkunastu mężczyzn, idących w niewiadomym kierunku i bez wyraźnego celu.


Mijały kolejne lata wojny, Władysław oswajał się z powszechnym wokół niebezpieczeństwem, wyrabiał nawyki konspiratora. Skierowano go do szkoły kolejarskiej w Grybowie. Były to w zasadzie kursy, mające przygotować przyszłych kolejarzy do pracy na niższych i średnich stanowiskach ruchu. W międzyczasie pomagał starszym braciom w prowadzeniu ubojni i przetwórstwa mięsa. Był to proceder podówczas nielegalny, zagrożony karą śmierci. Władysławowi, jako jeszcze nieletniemu, zlecano drobne zadania w zakresie łączności (kuriera), jednak do poważnych spraw nie był dopuszczany. Cierpiał z tego powodu tym bardziej, że starszy brat Julian był "figurą" w konspiracji.


Sytuacja zmieniła się jesienią 1943 roku. Niczego nieświadom udał się Władysław rano do szkoły, jak zwykle idąc 6 kilometrów piechotą ze Stróż Niżnych do Grybowa. W trakcie jednej z lekcji wezwano go do kierownika szkoły. Do klasy już nie wrócił. Po potwierdzeniu tożsamości, kiedy gestapowcy upewnili się, że mają przed sobą najmłodszego brata Juliana, Władysława skuto kajdankami, wsadzono do samochodu i powieziono do Gorlic.


Pierwsze dni na komendzie Gestapo były najgorsze. Bicie można było wytrzymać, trudniej było znieść absolutną niepewność losu, najbliższej przyszłości. Władysław szybko zorientował się, że Niemcy chcą uzyskać informacje o miejscu pobytu Juliana, że jest to dla nich absolutny priorytet. Mało interesowała ich działalność innych członków rodziny, proceder rzeźniczy czy handel wyrobami mięsnymi, chociaż - jak okazało się w trakcie przesłuchań - sporo o tym wiedzieli. Władysław przyjął jednolitą linię obrony i podczas przesłuchań powtarzał z uporem maniaka: "Julian nie żyje, został zastrzelony przy próbie ucieczki z obozu a mama dała na mszę". W zeznaniu prawdą było jedynie to, iż rzeczywiście w kościele w Stróżach odbyła się msza w intencji Juliana, ale jako dziękczynienie za udaną ucieczkę, a nie z prośbą o zbawienie duszy. Gestapo sprawdziło tę informację u proboszcza w Stróżach i uzyskało potwierdzenie, o czym zresztą ksiądz lojalnie rodzinę poszukiwanego poinformował. Niemcy doszli do wniosku, że więcej od Władysława nie wyciągną a wszystko wskazuje na to, że chłopak nic nie wie. Po około 2 tygodniach przesłuchania się skończyły i Władysław z izolatki trafił do normalnej celi, gdzie przebywało kilkunastu więźniów.


Więzienne życie toczyło się szarym, jednostajnym torem. Stałe uczucie głodu, brud, pchły, wszy i inne robactwo towarzyszyły więźniom, których czas upływał głównie na spekulacjach o tym, co dzieje się na zewnątrz (losy wojny widocznie przechylały się już na korzyść aliantów) i kiedy wywiozą ich do obozu koncentracyjnego. Bo to, że wywiozą, było absolutnie pewne.


Po następnych 2 tygodniach Władysław awansował na sprzątacza. Wspólnie z innym młodym chłopakiem sprzątali korytarze i schody budynku. Pomieszczenia służbowe Gestapo sprzątane były przez innych, takich, do których Niemcy mieli większe zaufanie. Praca ta dawała możliwość kontaktu ze światem zewnętrznym, zawsze znalazł się na korytarzu lub w obejściu jakiś człowiek, przez którego można było przekazać wiadomość, stąd młody człowiek błyskawicznie awansował w więźniarskiej społeczności. Szybko też został przeszkolony w konspiracyjnych zasadach komunikacji i zaczął pełnić rolę regularnego łącznika AK. Co prawda, nie był formalnie zaprzysiężony (nastąpiło to kilka miesięcy później), złożył jedynie ustne przyrzeczenie dochowania tajemnicy. Jedną z pierwszych wiadomości, jakie Władysław przekazał, była informacja do rodziny, że żyje, przebywa na komendzie Gestapo w Gorlicach, pytali o Juliana, nic nie powiedział. W więzieniu spotkał się również z członkami Batalionów Chłopskich. Organizacja ta, będąca zbrojnym ramieniem ruchu ludowego, była mocna w Galicji, chociaż współpraca z AK układała się dość "szorstko". Władysław nie odmawiał prośbom o przekazanie informacji czy grypsów a kontakty te będą miały dla niego istotne znaczenie w przyszłości.


W końcu listopada grupa więźniów, w której znalazł się Władysław, została przewieziona do obozu w Jaśle. Był to tzw. obóz etapowy, gdzie gromadzono więźniów przed wysłaniem do któregoś z obozów koncentracyjnych. W międzyczasie rodzina zatrzymanego otrzymała zgodę na widzenie. Do Jasła wydelegowana została Anna, starsza siostra Władysława, zamężna i otoczona już wianuszkiem dzieci. Zresztą te właśnie dzieci były głównym kryterium doboru rodzinnego delegata, sądzono bowiem naiwnie, że Niemcy nie mogą jej aresztować. Anna, uzbrojona w urzędowy papier, szczęśliwie dotarła do Władysława. Spotkanie było krótkie, zdążyła jedynie przekazać najnowsze wieści rodzinne i wałówkę, która zresztą natychmiast po jej wyjściu została sprawiedliwie podzielona między współwięźniów.


W połowie mroźnego grudnia obóz zelektryzowała wiadomość: Będą wywozić! Plotka zmaterializowała się w ciągu kilku dni. Dokonano selekcji więźniów, którzy mieli zostać wywiezieni, podzielono na grupy i poprowadzono w asyście policji na stację kolejową, gdzie stały wcześniej przygotowane wagony bydlęce. Władysław był wśród nich. Nastrój więźniów był ponury, wszyscy już słyszeli o obozach koncentracyjnych, z których żywym się nie wychodzi. Na jednej z ulic dwóch śmiałków spróbowało szczęścia w ucieczce, jednak strażnicy strzelali celnie. Jeden z uciekinierów zginął od razu, drugiego dobito strzałem w głowę. To ostatecznie odebrało innym chęć skorzystania z tej drogi do wolności.


Pociąg wlókł się powoli między wzniesieniami Pogórza, rozklekotany wagon skrzypiał, zgrzytał, koła stukały na złączach szyn. Ze szpar między deskami ciągnął grudniowy ziąb. Więźniowie, stłoczeni do granic możliwości, zajęci byli własnymi myślami. A były one niewesołe. Już na samym początku podróży zorientowali się, że jadą w kierunku stacji Stróże, z której pociąg zapewne zostanie skierowany w stronę Tarnowa  i dalej - do Oświęcimia. Transport zabezpieczała grupa niemieckiej policji kolejowej (Banschutzpolizei), nie Gestapo czy oddział SS. Na stacji w Zagórzanach, w połowie drogi z Jasła do Stróż, strażnicy umożliwili niektórym więźniom wyjście z wagonów i załatwienie potrzeby fizjologicznej. Władysław zaobserwował to przez szparę w desce wagonu. W jego głowie zrodził się plan ucieczki, zaczął powoli przesuwać się w kierunku drzwi, mało zważając na protesty innych.


Stacja kolejowa w Stróżach. Dochodzi północ. Obowiązują reguły zaciemnienia, więc  pomieszczenia w budynku stacyjnym oświetlają jedynie niebieskawe płomyki karbidówek. Pociąg z więźniami stoi na odległym od peronu torze, postój trwa dłużej niż zwykle, ponieważ parowóz musi nabrać wody i załadować dodatkowy zapas węgla. Władysław stoi przy drzwiach wagonu. Już zasygnalizował strażnikom konieczność załatwienia poważnej potrzeby fizjologicznej. Może będą wypuszczać na chwilę z wagonu, podobnie jak w Zagórzanach. Stację co prawda ogrodzono, ale przy południowej stronie głównego budynku jest studnia z pompą, tzw. abisynka. Furtka przy studni zawsze stoi otworem, gdyż wodę pobierają mieszkańcy budynku stacyjnego i służby kolejowe. Ta z sieci, której używają parowozy, skażona jest specyfikiem odkamieniającym i nie nadaje się do picia. O tym przejściu wiedzą wszyscy miejscowi kolejarze i ich rodziny.


Zazgrzytała zasuwa, zaskrzypiały zawiasy i drzwi przesunęły się, tworząc niewielką lukę. Władysław przecisnął się przez nią powoli i obserwując uważnie otoczenie zeskoczył na ziemię. Pociąg był obstawiony przez strażników, którzy stali w odległości 20 â?? 30 metrów od siebie. Obok budynku stacyjnego stało kilku banschutzów, jeden trzymał na smyczy psa. Chłopak przeszedł na sąsiedni tor, rozpiął spodnie i przykucnął. Kątem oka zauważył, że najbliższy strażnik przypala od drugiego papierosa... Teraaaaz! Wyskoczył jak z katapulty, minął zupełnie zaskoczonych strażników i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zniknął za rogiem budynku. Z rozbiegu przeskoczył betonowy płot, zjechał po skarpie, drąc ręce i nogi na kolcach tarniny i skierował się w kierunku rzeki Białej, odległej o kilkaset metrów. Za sobą słyszał krzyki: Halt! Halt!, kilka strzałów i szczekanie psa.


Władysław rwał przed siebie z całych sił. Strzały nie były groźne, ciemność nocy nie pozwalała na precyzyjne celowanie. Bał się natomiast psa. Wielokrotnie widział te potężne brytany, specjalnie szkolone do atakowania ludzi, zdolne powalić dorosłego człowieka. W końcu dopadł wody i brodząc przeprawił się na drugi brzeg. Musiał trochę odetchnąć, serce waliło jak młotem, w piersiach kłuło, podrapane ręce i nogi niemożliwie piekły, ale to wszystko się nie liczyło. Był WOLNY! Pies dotarł do rzeki ujadając, jednak nie zaryzykował przeprawy. Chyba wyczuł, że desperat na przeciwległym brzegu uzbroił się już w kawał twardego kija i bez wahania go użyje.


Nie było na co czekać. Odezwały się psy w niedalekim majątku Piękosiów, zaraz mogli pojawić się policjanci. Lewym brzegiem rzeki Białej Władysław ruszył w kierunku północnym, w stronę Stróż Niżnych i własnego domu. Po kilkunastu minutach usłyszał dwa strzały dochodzące z miejsca, w którym przeprawił się przez rzekę. Przyspieszył kroku a ponieważ teren znał doskonale po półgodzinnym marszu dojrzał zarysy rodzinnego domu. Było mało prawdopodobnym, aby Niemcy znali miejsce zamieszkania uciekiniera i spróbowali zorganizować zasadzkę lub przeszukanie domu. Tym niemniej Władysław miał świadomość, że jego ucieczka tworzy nowe zagrożenie dla rodziny, którą należy uprzedzić. Odczekał około godziny, ukryty w podcieniach stodoły Bigosów. Znany pies nie czynił hałasu. Kiedy doszedł do wniosku, że nic mu nie grozi, ruszył w stronę domu.


Matka przed dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa widząc swego najmłodszego. Czas jednak nie sprzyjał okazywaniu wzruszeń. Władysław opowiadał swoją historię od momentu aresztowania, jednocześnie jedząc, pijąc i opatrując skaleczenia na rękach i nogach. Należało zdecydować, co robić. W domu pozostać nie mógł, wizyta Gestapo w ciągu kilku najbliższych dni była pewna a uciekinierowi groziła kara śmierci. Uradzono więc, że uda się do Juliana, który ukrywał się u Heleny w Lipniczce. Ten będzie wiedział, co robić. Nad ranem, ubrany w stary mundur i kurtkę kolejarską, z ćwiartką chleba i kawałkiem słoniny w kieszeni, Władysław ruszył w dalszą drogę. Było mu lekko na duszy. Przeżył, zwiał Niemcom i musiał się ukrywać, co oznaczało konspirację. Już wyobrażał sobie akcje podobne do tych, o jakich słyszał kątem ucha od wtajemniczonych. O tym, co będzie robił, miał zadecydować Julian.


Bracia przywitali się serdecznie, chociaż Władysław podchodził do Juliana z widocznym respektem. Znaleźli wygodne schronienie na strychu domu Heleny i uciekinier zaczął opowiadać o tym, co przeżył i czego doświadczył. Julian był dociekliwy, kazał sobie powtarzać już wcześniej przedstawione fakty, daty, nazwiska, pytał o własne obserwacje. Wbrew pozorom Władysław wiedział dużo. Było zwyczajem wśród aresztowanych, że wymieniali się własnymi danymi osobowymi na wypadek, gdyby któremuś udało się wyjść i zyskać możliwość powiadomienia rodziny. Często mówili również o sprawach, które były przyczyną ich aresztowania. Poza tym uciekinier widział komendę Gestapo w Gorlicach i obóz etapowy w Jaśle "od środka", znał topografię terenu i rozkład pomieszczeń w budynkach, procedurę przesłuchań, stosowane metody, systemy zabezpieczeń i ochrony, mógł scharakteryzować niektórych oficerów. To były cenne informacje dla wywiadu AK. Swe sprawozdanie Władysław powtarzał kilkakrotnie wobec nieznanych mu osób, przyprowadzanych przez Juliana.


Rano, po powrocie do domu z nocnej służby ojciec Jan miał zamiar opowiedzieć żonie o nocnym zamieszaniu na stacji, strzelaninie i pościgu. Kiedy stanął w progu zauważył jednak dziwne poruszenie, z izby wynoszono do stodoły połówki prosiaka i garnki z podrobami, jedna z córek szorowała podłogę, starając się wytrzeć resztki zapachu wieprzowiny, żona zaś  wpychała do paleniska kuchennego jakieś mokre szmaty. Zanim zdążył otworzyć usta, już wiedział: "Władek uciekł, ale ciiiiiiâ... Jan usiadł na szlufanku i ciężko westchnął: "Cholera, mówili, że kogoś zastrzelili". Należało spodziewać się wizyty Gestapo, jednak - jak przewidział Julian - Niemcy niezbyt gorliwie szukali Władysława. Po pierwsze dlatego, że uważali go, naiwnie, za niezbyt szkodliwego a poza tym strażnicy najprawdopodobniej złożyli raport, że zbieg został zastrzelony przy próbie ucieczki a ciało porwał nurt rzeki. Na wszelki wypadek Julian polecił rodzinie wystąpienie o następne widzenie z Władysławem. Po kilku dniach Gestapo przesłuchało ojca Jana w dyżurce policji na stacji w Stróżach. Jan zarzekał się, że jego syn Władysław przebywa w obozie w Jaśle, jest młody i niewinny a niedawno widziała się z nim córka Anna. Przy okazji złożył prośbę o kolejne widzenie. Po paru tygodniach otrzymał odmowę, jednak prośby o widzenie z Władysławem składane były regularnie do końca wojny.


Julian wiedział dokąd skierować Władysława. Chłopak nie miał doświadczenia bojowego, więc trudno było wykorzystać go w typowych akcjach partyzanckich. Miał natomiast wiele innych zalet; znał się na kolei i pociągach, ponieważ pochodził z kolejarskiej rodziny i uczestniczył w odpowiednich kursach, znał doskonale okolice Stróż, gdyż w tamtych czasach więcej chodziło się piechotą niż jeździło czymkolwiek i co najważniejsze - mógł nawiązać współpracę z ludźmi Batalionów Chłopskich, którzy pamiętali jego pobyt w Gorlicach. Stróże zaś, jako węzeł kolejowy, zaczęły odgrywać coraz ważniejszą rolę w transporcie zaopatrzenia Wermachtu na front wschodni. Władysław trafił do oddziału dywersji AK.


Przeszkolenie było pełne, chociaż przeprowadzono je w krótszym okresie czasu niż zwykle miało to miejsce. Zasady konspiracji, posługiwanie się bronią i sprzętem wojskowym, materiały wybuchowe, zapalniki, metody sabotażu, schematy akcji i zasady zachowania, pierwsza pomoc medyczna, hasła..., było tego sporo. Szkolenia odbywały się w różnych miejscach, w zakonspirowanych lokalach, w kilkuosobowych grupach. Poznał wówczas tych, z którymi miał następnie współdziałać. Na zakończenie szkolenia - przysięga. I - do roboty!


Władysława oddelegowano do sekcji, która zajmowała się "pozyskiwaniem" żywności, broni, sprzętu wojskowego oraz innych materiałów z niemieckich transportów wojskowych  kierowanych koleją na front wschodni. Transporty jechały przez Stróże, następnie przez Zagórzany, Jasło, Krosno i Zagórz dalej na wschód. Ustalenie kiedy jedzie transport wojskowy nie stanowiło żadnej trudności dla wywiadu AK. Transport taki był szczególnie chroniony, w dzień stał na kolejnych stacjach, jechał nocą i miał absolutne pierwszeństwo. W Stróżach parowóz zawsze tankował wodę i pobierał zapas węgla. Wywiad AK odnotował również, że w miejscowości Wola Łużańska (między Stróżami i Zagórzanami) jest bardzo stromy podjazd, na którym skład ciężkich wagonów jedzie bardzo powoli, niekiedy dodawano drugą lokomotywę - pchacza, która wracała po osiągnięciu przez pociąg szczytu. Po skojarzeniu tych dwóch informacji wybór miejsca akcji wydawał się oczywisty.


Akcja! Wywiad dał "cynk", że jedzie transport. Szef dywersji organizuje grupę bojową. W skład grupy wchodzą sekcje: rozpoznawcza, operacyjna, zabezpieczenia i transportu. Każda z nich liczy od 2 - 6 ludzi i ma perfekcyjnie opanowany własny zakres działań. Dla bezpieczeństwa nie spotykają się wcześniej, na miejscu akcji pojawią się dopiero tuż przed jej rozpoczęciem. W zasadzie wszyscy mają broń krótką, łatwą do ukrycia pod wierzchnią odzieżą. Członkowie sekcji rozpoznawczej wyposażeni są w kolejowe, unikatowe wówczas, latarki elektryczne, którymi mogą przekazywać sygnały. Dla operacyjnych najważniejszym sprzętem jest łom. To bardzo precyzyjne narzędzie, wykonane z najlepszej stali i stale dopieszczane przez jego posiadacza. Łom służy do zrywania kłódek na drzwiach wagonów. Nawet najlepsza kłódka ma jeden słaby element - języczek blokujący ruchomy pająk po przekręceniu klucza, toteż nie warto mocować się z zasuwami, ryglami itp. Żadna kłódka nie wytrzymuje prawidłowego użycia łomu. Grupa zabezpieczająca to chłopaki obeznani z bronią, mający za sobą niejedną akcję bojową. Transport stanowią zwykle dwie konne furmanki, wymoszczone słomą i przykryte plandekami kolejowymi.


Dywersanci z poszczególnych grup zajmują pozycje przed akcją. Teren został wcześniej sprawdzony, nie stwierdzono przygotowań do zasadzki. Grupa rozpoznawcza lokuje się najdalej, jeden z jej członków wraz z dowódcą akcji zajmuje miejsce ok. pół kilometra przy torze od strony zbliżającego się transportu. To on, na polecenie dowódcy, daje ostateczny sygnał do działania. Zawsze przecież może się zdarzyć coś nieprzewidzianego; gdyby Niemcy mocnej "obstawili" pociąg, uruchomienie dywersantów byłoby zbyt niebezpieczne. Operacyjni z łomami za paskami spodni przyczajają się najbliżej torów w miejscach, skąd skok na wagon wydaje się najbardziej pewny. Zabezpieczenie kryje się w krzakach w pobliżu torów na całym przewidywanym odcinku akcji, furmanki również stanęły w zaroślach.


Jedzie! Ciężko sapiący parowóz z trudem ciągnie długi skład wagonów wypełnionych wszelakim dobrem. Sygnał od rozpoznania: "Zaczynać!". Na środkowe wagony (na początku i końcu pociągu jadą strażnicy) wskakuje grupa operacyjnych. Znalezienie podparcia dla stóp, łom, kłódka, szarpnięcie, zgrzyt, otwarcie drzwi... Łom mocno w dłoni. Nigdy nie wiadomo na co lub na kogo się trafi. Jeden z operacyjnych trafił razu pewnego na śpiącego w wagonie Niemca; spotkanie z łomem zakończyło się dla niego tragicznie. Tym razem czysto... Przez otwarte drzwi wagonu wylatuje jego zawartość... Słychać strzały. To strzelają strażnicy niemieccy. Mało prawdopodobne, aby którykolwiek odważył się podejść do dywersantów, strzelają więc w powietrze. Strzały ze strony zabezpieczenia. Oni również strzelają w powietrze, ponieważ kierowanie broni w stronę pociągu jest zabronione. Tam pracują dywersanci. Pociąg minął szczyt i zaczyna nabierać szybkości... Trzeba skakać! To najtrudniejszy moment dla operacyjnych. Spotkanie ze słupem czy lądowanie na hałdzie kamieni nie należy do przyjemnych. Jadący z tyłu pociągu strażnicy strzelają... Aby usprawiedliwić własny strach robią teraz wszystko, aby trafić skaczących i rolujących po nasypie śmiałków. Gra idzie o życie! Skok, twarde zderzenie z ziemią, kilka koziołków, tarnina rozdzierająca ręce zasłaniające twarz, świst kuli, wgłębienie, wtopić się w ziemię...


Cisza! Mąci ją tylko stukot kół oddalającego się coraz szybciej pociągu. Operacyjni zbierają się z ziemi, rozcierają potłuczone kolana i łokcie, sprawdzają stan żeber, kręgów, czaszki i w ogóle powracają do świadomego życia. Prędko! Trzeba zbierać urobek, za chwilę mogą pojawić się Niemcy! Pracują wszyscy, w zaroślach na wzniesieniu ukrył się jedynie dowódca akcji, który pilnie obserwuje okolicę. Po kilkunastu minutach szef zabezpieczenia melduje, że zebrano wszystko, jeżeli coś pozostało, skorzystają nazajutrz okoliczni chłopi. Dwie furmanki ruszają w przeciwnych kierunkach, chronione z dala przez chłopaków z zabezpieczenia. Reszta grupy - znikać! Spotykamy się w lokalach konspiracyjnych.


Wstaje świt. Dywersanci odpoczywają po akcji. Mimo zmęczenia nikt nie kładzie się spać. Omawiają wszystkie szczegóły, paląc skręty ze zdobycznego tytoniu, czyszcząc broń i opatrując skaleczenia. Między grupami dywersyjnymi trwa zacięta konkurencja o miano najlepszej, najbardziej efektywnej, sprawnej i odważnej. Dlatego też ilość i jakość zdobyczy może przesunąć grupę w nieformalnym rankingu w górę lub w dół a poszczególnych jej członków opromienić sławą lub wystawić na pośmiewisko. Inaczej traktowano bowiem wartą majątek naftę a inaczej na przykład wełniane onuce (żołnierskie owijki do stóp), chociaż i te się przydawały. Jednemu ze sprawniejszych dywersantów przytrafił się pech. Podczas akcji, będąc przekonany, że ciemny wagon wypełniony jest wartościowymi kocami, wyrzucił prawie połowę zawartości. Okazało się, że były to właśnie onuce, którymi - jak żartowano - można było obdzielić całe AK w Małopolsce. Nieszczęśnik musiał znosić drwiny do końca wojny.


Akcje "robienia" wagonów były podejmowane coraz częściej, ponieważ w miarę zbliżania się frontu od Wschodu Niemcy intensyfikowali wykorzystanie linii kolejowej Stróże - Zagórz. Transporty szły często a podziemie potrzebowało broni i sprzętu wojskowego. Niemcy wzmocnili ochronę pociągów, jednak postawić strażników wzdłuż torów w odstępach 50 metrów było zadaniem niewykonalnym. Dywersanci również doskonalili taktykę i technikę akcji, wprowadzali nowe metody. Władysław, jako jeden z młodszych i bardziej sprawnych dywersantów, wchodził z reguły w skład sekcji operacyjnej. W kilku akcjach prowadził również obserwację. Pewnego razu w okolicach Woli Łużańskiej na niemiecki pociąg zasadziły się dwie grupy: Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. Każda pracowała oddzielnie, nie przeszkadzając sobie wzajemnie, jednak przy dzieleniu łupu doszło do nieporozumień. Wszyscy byli uzbrojeni a łup cenny... Traf chciał, że Władysław poznał któregoś z bojowców BCh, z którym siedzieli w więzieniu w Gorlicach. Wspólna przeszłość zbliża, tak było i tym razem. Łup w końcu podzielono, ale incydent wymusił na kierownictwach obu organizacji ustalenie zasad współpracy w tym zakresie. Władysław brał udział w kilku wspólnych akcjach, co będzie miało dla niego znaczenie długo po zakończeniu wojny.


Koniec wojny! Koniec konspiracji, czas do nauki i do pracy. We wrześniu 1945 roku Władysław rozpoczął naukę w Gimnazjum w Grybowie, pracując jednocześnie w wytwórni konstrukcji stalowych. Zapanowała szarzyzna powojennego życia, trudności w aprowizacji, niepewność nowej władzy i nowych porządków. Jesienne dni ciągnęły się leniwie, jeden podobny do drugiego. Któregoś z nich przyszedł telegram od Juliana z elektryzującą wiadomością: "Mam rower dla Władka. Niech przyjeżdża do Gdańska". Julian wyjechał na Wybrzeże, aby uniknąć aresztowania, które groziło wszystkim oficerom AK. Pracował w Słupsku i w Gdańsku, tworząc nową polską administrację na tych terenach.


Władysław przygotował się do wyprawy starannie. Trudno było przewidzieć jak długo mogła ona potrwać, kolej chodziła w kratkę, mosty były ledwie naprawione, tory często uszkodzone. Linie ze wschodu na zachód funkcjonowały dość dobrze, ponieważ tędy szło zaopatrzenie dla armii w radzieckiej strefie okupacyjnej, natomiast te z północy na południe odbudowywano powoli. Władysław zaopatrzył się w dużą płócienną torbę, do której włożył bochenek chleba, kawał białego sera, butelkę mleka oraz trochę owoców z sadu. W kieszeni umieścił spory składany nóż a pod połą kurtki ukrył niemiecki pistolet Walther. Była to zdobycz jeszcze z czasów konspiracji i chociaż nie miał zamiaru na nikogo napadać, to jednak trudno było wyobrazić sobie podróż przez całą Polskę z tak cenną rzeczą jak rower, będąc praktycznie bezbronnym. W kraju grasowały bandy szabrowników, nowa władza zajęta była głównie polowaniem na przeciwników politycznych, a pojęcie bezpieczeństwa publicznego niewiele znaczyło. Rower wart był jednak każdego ryzyka i Władysław ruszył na drugi koniec Polski.


Podróż do Gdańska zajęła kilka dni. Lokował się w wagonach towarowych, tam spędzał zarówno dnie jak i noce. Na każdej stacji była jakaś studnia, skąd można było zaczerpnąć wody do mycia i picia. Wiele osób podróżowało wówczas w taki sposób, zawsze znalazł się jakiś towarzysz, z którym można było pogawędzić, dowiedzieć się czegoś o najlepszych połączeniach. Władysława poraził widok Warszawy, zburzonej, jeszcze dymiącej, chociaż już dającej oznaki życia. Widział ludzi wracających do miasta, podejmujących dzieło odbudowy, pełnych nadziei mimo ogromu zniszczeń. Do Gdańska dotarł brudny, głodny i zmęczony.


Po kilku dniach, podczas których Julian próbował odkarmić brata, Władysław ruszył w drogę powrotną. Co chwilę dotykał roweru, wycierał szmatką resztki kurzu, sprawdzał ciśnienie w kołach. Była to piękna "balonówka" nazwana tak z powodu posiadania grubych opon, bardzo użytecznych na nieutwardzonych drogach, a takich była podówczas większość. Wracał przez Łódź, droga przez Warszawę wydawała się dłuższa z uwagi na zniszczenia trakcji. W Łodzi na dworcu zauważył podejrzane zainteresowanie dwóch mężczyzn. Wyglądali na szabrowników. Śledzili go. Nie miał wątpliwości - ich celem był jego rower. No nie! Tyle wysiłku i wyrzeczeń miało pójść na marne?! Władysław nie mógł ryzykować. Wyjął Walthera i zaczął go czyścić w taki sposób, aby zostało to przez nich zauważone. Wprawne ruchy, wyjęcie i włożenie magazynka, przeładowanie broni, szczęk bezpiecznika... Nieznajomi nie zaryzykowali. Na wszelki wypadek Władysław zdjął przednie koło i rower wyglądał na uszkodzony. Kiedy dotarł do Krakowa, wysiadł z pociągu. Do Stróż dojechał już na własnych kołach po kilkunastu godzinach jazdy. Szczęśliwy posiadacz roweru! Cała wiejska kawalerka przychodziła oglądać niemieckie cudo techniki i słuchać opowieści o podróży przez całą Polskę.


Kiedy po prawie 40 latach zaczął starać się o przyznanie praw kombatanckich okazało się, że przynależność do AK w czasie wojny nie jest mile widziana. Odnalazł wówczas znajomych członków BCh, którzy chętnie potwierdzili udział Władysława w działalności konspiracyjnej i wspólnych akcjach. I tak Władysława przypisano do BCh. W 1995 roku został przez Lecha Wałęsę, Prezydenta RP, odznaczony Krzyżem Batalionów Chłopskich. Krzyż ten wkomponowano w nagrobek po jego śmierci w lutym 2008 roku.